Przepis na Brukselkę
Wiele polskich ustaw popsuto pod pretekstem dostosowania do prawa Unii. Pod pretekstem dostosowania ustaw do prawa Unii Europejskiej w pośpiechu wprowadzono wiele nowych przepisów. Część z nich była niepotrzebna i po prostu szkodliwa.
Jeśli rząd mówi o konieczności podnoszenia podatków, jego urzędnicy domagają się większej władzy, a posłowie upierają przy tak egzotycznych pomysłach jak przymus tankowania biopaliw, to w tle zazwyczaj czai się Bruksela. Czy można się zatem dziwić, że społeczne poparcie dla zbliżającej się integracji spada, a liczba przeciwników Unii rośnie? Według sondaży CBOS, w ciągu roku odsetek tych ostatnich wzrósł z 21 do 30 proc. Politycy sami sobie wykopali ten grób.
Urzędnikom tak wygodniej
Marzena Budziszewska jest prawnikiem i pracuje w dziale personalnym zachodniego koncernu. W czerwcowym referendum opowiedziała się za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Dziś głosowałaby podobnie, choć rząd od referendum zrobił sporo, by ją do tego zniechęcić. Szczególnie denerwujące były uzasadnienia podwyżek podatków. Aż za często przekonywano, że planowany wzrost akcyzy na kosmetyki, VAT na czasopisma, artykuły dla dzieci i materiały budowlane to dyktat Brukseli, podczas gdy prawdziwą przyczyną jest dziura budżetowa i rosnący apetyt fiskusa.Po ostatnich przepychankach w Sejmie o wysokość podatku VAT za Internet (ostatecznie jest na razie 7 proc.), Brukselę - zupełnie bezpodstawnie - oskarża się o blokowanie rozwoju kraju i wymuszanie wysokich cen za tego rodzaju usługi. Tymczasem Komisja Europejska chce tylko, by Polska przestrzegała unijnych reguł i przy sprzedaży takich usług stosowała uchwaloną przez narodowy parlament podstawową stawkę VAT, tak jak to robią wszystkie inne kraje. Już naszą jest sprawą, ile będzie ona wynosić: 22 czy też może 15 proc. Internauci płacą horrendalne rachunki przede wszystkim dlatego, że obdzierają ich ze skóry dostawcy i pośrednicy. Podatek też oczywiście waży, ale to nie w Strasburgu uchwalają jego wysokość.
Budziszewska to akurat rozumie. Trudniej pojąć, dlaczego z powodu akcesji posłowie wrzucili na jej barki górę papierkowej, niepotrzebnej roboty? Do końca czerwca musi wręczyć pracownikom pisma o warunkach zatrudnienia i uprawnieniach pracowniczych z regulaminem świadczonej pracy: - To absurd, bo nasi ludzie byli już o tym informowani - mówi Budziszewska, narzekając na nowy kodeks pracy, który zbyt gorliwie dostosowano do dyrektywy europejskiej. - Tu żadnej logiki nie ma - twierdzi Jan Jodłowski, prawnik z firmy doradczej KPMG, który zajrzał do unijnej dyrektywy: - Mówi ona tylko, że każdy pracownik ma znać warunki i regulamin wykonywanej pracy. Dyrektywa nie narzuca sposobu informowania - dodaje Jodłowski. Podobne unijne kwiatki pojawiają się coraz częściej. Są efektem nieudolności ludzi odpowiedzialnych za tworzenie prawa, ich niewiedzy, złej woli, nadgorliwości, uległości wobec różnych grup nacisku, a czasem mieszanki tych przyczyn. - Całe nieszczęście bierze się stąd, że unijne dyrektywy zawierają ogólniki. Określają cel i terminy. To, w jaki sposób dyrektywę wdrożymy, nie zależy od Brukseli, ale od nas samych. Dyrektywy często dają wybór, tymczasem wydawane na ich podstawie polskie przepisy pola manewru już nie zostawiają - mówi Leszek Jesień, ekspert ds. europejskich.
Co więcej, urzędnicy na ogół nie kierują się dobrem podatników, lecz własną wygodą. Tak było w przypadku głośnego sporu resortu finansów z taksówkarzami, którym nie spodobał się przymus instalowania w taksówkach kas fiskalnych. Minister przekonywał, że taki jest wymóg Unii. Prawda była bardziej złożona - VI dyrektywa mówiła jedynie o tym, że za przejazd taksówką trzeba płacić podatek VAT. Obowiązek instalowania kas fiskalnych wynikał już z polskich przepisów.
Jeszcze niedawno Leszek Jemiołkowski, wiceprezes firmy Bisk z podwarszawskiego Piaseczna - eksportera galanterii łazienkowej - łudził się, że po 1 maja rozwijająca się sprzedaż do krajów UE nabierze większego przyśpieszenia. Teraz szczerze w to wątpi. - Co z tego, że znikną znienawidzone druki SAD i nie trzeba będzie czekać w kolejkach do odprawy celnej, skoro rząd narzuci nam nowe obowiązki i wzrośnie biurokracja - mówi Jemiołkowski. Zgodnie z wymogami VI dyrektywy, przedsiębiorcy będą musieli do urzędów celnych dostarczać szczegółowe sprawozdania. Co w nich będzie dokładnie, jeszcze nie wiadomo. Rząd nie wydał w tej sprawie rozporządzeń. Dla zachodnich firm nie jest to aż tak uciążliwe. Mają wprawę i rozbudowane systemy informatyczne. U nas nadal króluje papierowa sprawozdawczość. Przynajmniej na początku zapowiada się niezły bałagan.
Euronip i eurosegregator
Jeszcze większy strach przedsiębiorców budzą dodatkowe wymagania fiskusa. Z projektu ustawy o VAT wynika, że firmy eksportujące do Unii muszą mieć nowy, europejski numer identyfikacji podatkowej (NIP). Przedsiębiorcy się niecierpliwią, bo czasu mało,a urzędy skarbowe nie zaczęły jeszcze całej procedury. Owszem, bez numerka mogą dalej handlować, ale po 1 maja zapłacą VAT tak, jakby towar został sprzedany w kraju. - To nic, że nie ma wydanych rozporządzeń. Są ich projekty i tam można znaleźć wzory podań do urzędów skarbowych o nadanie euronipu. Radzę szybko iść z nimi do urzędu - mówi Irena Ożóg, doradca podatkowy.Co więcej, żeby nie płacić VAT, trzeba urzędowi udowodnić, że towar wyjechał z kraju i dotarł do kontrahenta. - Teraz załatwia to jedna pieczątka celnika na granicy. Po 1 maja będę musiał czekać, aż przyjdzie potwierdzenie od importera. A co będzie, jeśli mi go na czas nie przyśle? - pyta Jemiołkowski.
Najgorsze, że z powodu braku rozporządzeń nie wiadomo, jakich dokumentów fiskus będzie wymagał. Irena Ożóg już teraz mówi swoim klientom, żeby kupowali nowe segregatory. Według niej przydać się może wszystko: listy przewozowe, faktury, cała handlowa korespondencja. Jemiołkowski nawet bez tych rad sam wpadł na pomysł, by powiększyć archiwum i zatrudnić kolejną osobę do papierkowej roboty.
Na ile nowe obowiązki są efektem prawdziwych wymogów UE, a na ile pomysłowości polskich urzędników? Irena Ożóg twierdzi, że ich wkład jest spory. Zgodnie z unijną dyrektywą, kraje członkowskie muszą kontrować handel wewnątrz Unii, ale same określają szczegóły. Bruksela każe nam nadzorować eksporterów. Z dyrektywy wynika, że co kwartał muszą oni informować fiskusa o zawartych transakcjach (dzięki temu łatwiej sprawdzić, czy firma nie oszukuje na podatku VAT). Autorzy polskich przepisów brną jednak w niebywałe szczegóły. Nasz fiskus jest bardziej dociekliwy niż starych krajów Unii. Chce, by polski handlowiec informował o wszystkich pochodzących z innych krajów dostawach. Dla Ireny Ożóg intencja rządu jest jasna: w ten sposób zamierza skuteczniej kontrolować firmy. - Nasz aparat skarbowy jest słabo skomputeryzowany, więc ma mniejsze możliwości oceny i wyłapania kantów niż ten na Zachodzie. Urzędnicy chcą zniwelować różnice kosztem podatnika. Bardzo wątpliwe, czy im się to uda. Istnieje obawa, że urzędy skarbowe nie poradzą sobie z przetwarzaniem góry informacji i para pójdzie w gwizdek - mówi Ożóg.
Co ma być na czapkach
Z powodu niefrasobliwości posłów w ślepej uliczce znalazły się niektóre zakłady przemysłowe. Zgodnie z prawem Unii, wszystkie polskie fabryki muszą do 2007 r. uzyskać od starosty tzw. pozwolenie zintegrowane (licencję na emitowanie zanieczyszczeń). Obok licznych warunków, których spełnienia domaga się Bruksela, posłowie wpisali do ustawy o ochronie środowiska też własne, w tym wymóg okazania wypisu z ksiąg wieczystych potwierdzający tytuł własności do ziemi, na której pobudowano fabrykę. - Twórcy ustawy okazali się ignorantami. Wiadomo przecież, jak w Polsce długo czeka się na wypisy. Poza tym wśród 2 tys. polskich fabryk wiele jest takich, które mają niewyjaśniony status gruntów - mówi Dariusz Chruszczow z Forum Opakowań Szklanych.- Prawo w Polsce tworzą wciąż ludzie przywiązani do gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Dyrektywy są dla nich zbyt liberalne, więc - gdzie tylko mogą - starają się przepisy zaostrzyć. Wszystko po to, by można było kogoś kontrolować i wdeptać w ziemię - uważa Jerzy Garczyński, szef Polskiej Izby Odzieżowo-Tekstylnej, prywatnie zwolennik Unii. Euroentuzjastą pozostaje Bogusław Nizinkiewicz, producent czapek z polaru, właściciel firm Kwark ze Szczecina, który przed dwoma laty na własnej skórze przekonał się, jak bolesne mogą być skutki naginania unijnej dyrektywy. Poszło o rzecz na pozór błahą. Państwowa Inspekcja Handlowa zażądała, by Kwark wycofał ze sklepów towar. Jej zdaniem etykiety na czapkach były źle opisane, bez nazwy towaru, kategorii jakości, rodzaju wykonania etc. - Takie wymogi wpisano do rozporządzenia precyzującego zapisy do nowej unijnej ustawy o bezpieczeństwie produktów. Były na wyrost. Z dyrektywy wynikało jedynie, że na metce muszą być ostrzeżenia dotyczące użytkowania i informacja o składzie tkaniny - mówi Garczyński, któremu aż dwa lata zajęło przekonanie rządu, by zmienił niefortunne rozporządzenie. Niby drobiazg, ale - jak zapewnia Nizinkiewicz - bardzo uciążliwy. - Jeżeli ma się jeden produkt, to żaden problem. Jeśli jest kilkadziesiąt wzorów, robi się poważny kłopot - mówi Nizinkiewicz. Jego czapki z tradycyjnymi metkami bez przeszkód zdobywają rynki zachodniej Europy.
Piraci, myśliwi i wino
Roman Myśliwiec, jeden z polskich winiarzy. Ministerstwo Rolnictwa zlekceważyło ich projekt ustawy wzorowany na prawie unijnym i wina dalej nie można sprzedawać. |
Najgorsze jednak, że resort domagał się limitów - tak by jeden producent mógł produkować co najwyżej 10 tys. litrów wina rocznie. Według urzędników, limity te wprowadzono po to, by łączna produkcja wina nie przekroczyła 25 tys. hektolitrów. Do tego wystarczy 500 ha winnic. Po przekroczeniu tego pułapu polscy winiarze, zgodnie z dyrektywami Unii, nie mieliby prawa sadzić więcej winorośli. W tym przypadku urzędnicy okazali się nadgorliwi. Po alarmie winiarzy resort rolnictwa zrezygnował ostatecznie z absurdalnych limitów i powstała w miarę sensowna ustawa.
- Ustawy piszą źle opłacani szeregowi urzędnicy. Nie mają pojęcia o unijnym ustawodawstwie. W kuluarowych rozmowach tłumaczyli, że nie uwzględnili naszych postulatów, by nie narazić się na zarzut ulegania lobbingowi - mówi jeden z winarzy. Po wybuchu afery Rywina trudno się tym obawom dziwić. Strach przed posądzeniami o korupcję, a jednocześnie wymachiwanie unijnym straszakiem to choroby, na które w ostatnich miesiącach często zapadali posłowie, urzędnicy, legislatorzy.
Witold Daniłowicz, prawnik z WhiteCase, prywatnie zapalony myśliwy. Co ma Bruksela do ustawy o polowaniach? |
Argumentacji europejskiej nadużywa się czasem w dobrej wierze, widząc w harmonizacji prawa niepowtarzalną okazję do załatwienia wielu starych spraw, które inaczej trudno byłoby przepchnąć. Rządowe projekty ustaw niewiarygodnie przez to puchną, a rzeczy naprawdę najważniejsze bywają spychane na margines. Tak się stało z nowelą o Prawie autorskim, gdzie kwestie mające ścisły związek z integracją zajmują tylko jedną trzecią jej zawartości. Wybitny znawca Prawa autorskiego Ryszard Markiewicz z krakowskiego UJ nie kryje zażenowania, bo - mimo swojego unijnego charakteru - ustawa zupełnie pomija najważniejszą z punktu prawa wspólnotowego kwestię (chodzi o uznanie za nielegalne usuwanie lub obchodzenie technicznych zabezpieczeń fonograficznych, co umożliwia kopiowanie płyt CD i filmów). Wprowadza za to praktykę w krajach Piętnastki dotąd nieznaną: pełną kontrolę rządu nad tłoczniami płyt kompaktowych, co wiąże się z kolejnym ograniczeniem wolności gospodarczej. To skądinąd działające w słusznej sprawie antypirackie lobby doczepiło do rządowej nowelizacji o Prawie autorskim cały rozdział poświęcony tzw. systemowi kontroli nośników optycznych.
Aby szybciej
Profesor Markiewicz jest oburzony. Nie może zrozumieć, dlaczego Urząd Komitetu Integracji Europejskiej stwierdził zgodność projektu z unijnym prawem. - Nasi prawnicy odnoszą się do przepisów, które proponują resorty. Jednocześnie staramy się wskazywać, co jest jeszcze do zrobienia - odpowiada wymijająco Jarosław Pietras, wiceszef UKIE.Pracownicy UKIE przyznają anonimowo, że ich urząd za często ulega presji polityków. - Momentem zwrotnym było rozpoczęcie negocjacji z Brukselą. Nagle w kwietniu 2000 r. nasze krytyczne opinie do przedkładanych projektów ustaw zaczęły lądować w szufladzie. Na zewnątrz UKIE wydawało laurki. Dla rządu Jerzego Buzka negocjacje stały się priorytetem, nie mogły ich powstrzymywać legislacyjne wątpliwości - mówi jeden z urzędników. Jarosław Pietras temu zaprzecza. Przyznaje jednak, że wówczas prace nad harmonizacją prawa uległy przyśpieszeniu. - Nie mogło być inaczej - mówi. - Do czasu rozpoczęcia negocjacji ten proces szedł ślamazarnie.
Efekt jednak był i taki, że coraz częściej projekty ustaw odnosiły się do kwestii łatwych, niebudzących kontrowersji. Wdrożenie najtrudniejszych dyrektyw odwlekano. W rezultacie prawo było zmieniane wyrywkowo. Na domiar złego nasi legislatorzy nie nadążali. Chaos w naszych przepisach będzie się więc jeszcze pogłębiał. Sejm ma już tylko dwa miesiące, by zmienić 22 ważne ustawy. Przedsmak tego, co nas w najbliższych miesiącach czeka, daje awantura w sprawie Prawa telekomunikacyjnego, które - jako sprzeczne z prawem unijnym i konstytucją - oprotestowały niedawno firmy telekomunikacyjne. Jak się z tym można uporać? Andrzej Jerzy Wojciechowski, prawnik, który rozpoczynał proces harmonizacji prawa w 1993 r., twierdzi, że powinno się natychmiast zreformować system legislacji. - Ustawy są psute na każdym etapie, poczynając od konsultacji międzyresortowych, poprzez Sejm i Senat. Nie ma się zatem co dziwić, że na końcu wychodzi bubel, nie tylko sprzeczny z dyrektywami, ale też z konstytucją - mówi Wojciechowski.
Jak z tego wybrnąć? - Ograniczyć kompetencje ministrów, niech zamiast pisać ustawy, skoncentrują się na pisaniu samych założeń - uważa Wojciechowski. Całością powinno się zająć centrum legislacyjne. Tak robią Węgrzy, którzy gładko uporali się z harmonizacją prawa. Niestety, ten postulat politykom wydaje się nie do przyjęcia. W tej sytuacji dalej sprawdza się stara rzymska zasada: im więcej praw w państwie, tym więcej bezprawia.
Paweł Wrabec
Polityka 20 marca 2004r.
Polityka 20 marca 2004r.